Gdy prócz Tesli nikt na poważnie nie zajmował się jeszcze projektowaniem i produkowaniem samochodów elektrycznych, a najbardziej rozpoznawalne marki motoryzacyjnego przemysłu miały na swoim koncie jedynie mało udane eksperymenty, zwieńczone co najwyżej nisko seryjną produkcją która szybko przeszła do historii, polski premier oświadczył, że Rzeczpospolita postawi na rozwój napędu elektrycznego, a do 2020 roku po polskich drogach będzie się poruszać co najmniej milion aut elektrycznych. Założenie bardzo ambitne, ale z pewnością równie perspektywiczne – z tego, że przyszłością motoryzacji będzie prąd i wodór zdawano sobie sprawę od lat. Niestety po raz kolejny dalekowzroczne plany nie poszły w parze z konsekwentnymi działaniami, a polski samochód elektryczny znalazł się na zakręcie…
Program który miał zainicjować prawdziwy przełom na polskich drogach notuje kilkuletnie opóźnienie, a w międzyczasie doszło do poważnej modyfikacji jego podstawowych założeń. Chociaż określenie „poważna modyfikacja” nie jest właściwe – doszło do prawdziwej rewolucji z małym trzęsieniem ziemi włącznie, a po odważnych założeniach zostało niewiele. Bardzo szybko okazało się bowiem, że teoretycznie polska konstrukcja zostanie opracowana… przez zagraniczne podmioty, właściwie w całości. Co więcej, przynajmniej na początkowym etapie produkcji, nawet jego podzespoły mają być dostarczane przez obce firmy, zaś udział Polaków sprowadzi się głównie do… montażu.
Innych szczegółów póki co nie ujawniono, a jak widać na przykładzie powyższego po kilku latach nadal wiemy niewiele – po ostatniej prezentacji dwóch prototypów dowiedzieliśmy się jedynie, że docelowo marka ma oferować samochód elektryczny w pięciu wariantach nadwozia i działać na terenie Polski oraz Europy Wschodniej, poznaliśmy jej nazwę, a także logo. Niestety nikt ani w trakcie wydarzenia, ani po jego zakończeniu nie zadał fundamentalnego pytania – czy polski samochód elektryczny w takim kształcie ma jeszcze sens?